Dzień 503 – Łamie życie młodych, nie wiadomo skąd się bierze
Łamie życie młodych, nie wiadomo skąd się bierze
Stwardnienie rozsiane wybiera młodych ludzi i niszczy im życie. A państwo wybiera, komu dać lek, a komu nie. Większości woli dać rentę.
Halina Pisarkiewicz z Łęczycy wstaje o piątej, żeby przed wyjściem do pracy zmienić synowi pieluchę, ogolić go, nakarmić. Syn ma 38 lat, kiedyś prowadził firmę handlową, był mistrzem karate shotokan i bardzo o siebie dbał. Ważne jest więc, żeby golić go starannie i obracać z boku na bok, żeby nie dopuścić do odleżyn.
Ciało twarde jest jak drewno. Jedna noga prosta w takim naprężeniu, że dwoje dorosłych nie daje rady zgiąć, druga z kolei przykurczona tak, że nie można wyprostować. Zanim jeszcze Arkadiusz Pisarkiewicz przez chorobę stracił czucie, pracę, żonę i mowę, zapytał kiedyś: – Mamo, czy to prawda, że ty mi tego życzyłaś?
Niestety, na to wygląda. Gdy lekarze nie byli jeszcze pewni, czy syn ma guza mózgu, czy stwardnienie rozsiane, Halina Pisarkiewicz pomyślała: „Boże, żeby to tylko nie był guz”. Teraz jest w rozpaczy. Wolałaby guza. Dopóki syn brał interferon (lek spowalniający postęp choroby) nie było źle: chodził, pracował. Ale cztery lata temu leczenie zostało zakończone. Takie przepisy. Kiedyś można było lek refundowany przez państwo dostawać maksymalnie przez trzy lata, teraz granicę przesunięto do pięciu, a co dalej? Miesięczna kuracja najczęściej stosowanym interferonem kosztuje do 4 tys. zł.
Gdy państwo przestaje opłacać leczenie, chorzy biorą kredyt, ogłaszają zbiórki – sami kupują lek. Albo, najczęściej, nie leczą się wcale. – Odkąd syn został bez interferonu, niknie w oczach – mówi Halina Pisarkiewicz. Trzeba było kupić łóżko z matą przeciwodleżynową, podnośnik, ssak (bo ma już kłopoty z przełykaniem). Myślała, żeby zaskarżyć Polskę za to, co stało się z jej dzieckiem, niechby zajął się tym trybunał w Strasburgu. Ale na razie nie ma czasu, przed pracą jest przy synu, po pracy też przy nim.
Bez punktów odpadasz
Od tygodni trwa wielka kampania społeczna: „SM – walcz o siebie”. Dobre hasło – przyznają chorzy – prawdziwe. Każdy z nich walczy o przetrwanie. Stwardnienie rozsiane to jedna z najczęściej występujących chorób centralnego układu nerwowego. Nieuleczalna. Ale można dobrać lek, który powstrzyma jej rozwój i złagodzi objawy.
– Powinien być podany natychmiast po rozpoznaniu i nie odstawiany, dopóki działa – mówi prof. Jerzy Kotowicz, neurolog, wiceprzewodniczący Komisji Doradczej Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego. Wie to jako lekarz, ale wie też, jak jest: brak pieniędzy i ocena chorych punktowym systemem kwalifikującym do terapii. Liczy się to, jak dawno choroba kogoś dopadła i jak gwałtownie przebiega. Im dłużej ktoś choruje, tym mniej dostaje punktów, odpada. Profesor mówi, że odmawianie terapii chorym na SM stało się codziennością.
Z danych Departamentu Gospodarki Lekami NFZ wynika, że w ubiegłym roku państwo sfinansowało leczenie 4 655 osób. A szacuje się, że na SM choruje przynajmniej 40 tysięcy. Jeśli chodzi o dostępność leczenia, jesteśmy w Europie na trzecim miejscu od końca. Za nami już tylko Białoruś oraz Bośnia i Hercegowina.
– Nie ma się czym chwalić – przyznaje posłanka PO Alicja Dąbrowska, przewodnicząca parlamentarnego zespołu ds. stwardnienia rozsianego. – Ale uwarunkowania ekonomiczne są takie, jakie są – tłumaczy.
Nawet w Grecji, od dawna pogrążonej w kryzysie ekonomicznym, nie ma takich ograniczeń jak u nas – wynika z raportu „Barometr SM”, który co roku sporządza Europejska Platforma Stwardnienia Rozsianego. Tam 65 procent chorujących dostaje leki powstrzymujące rozwój choroby. W Hiszpanii, która też przeżywa ekonomiczne załamanie – leki dostaje połowa.
Cztery rzuty z rzędu
– Zabrakło mi jednego punktu, żeby się zakwalifikować do terapii – mówi Marlena Ptak. Ma 32 lata, leży w łóżku w jednopokojowym socjalnym mieszkaniu w Krakowie. Pierwsze objawy były niewinne: lekko plączące się nogi. Potem choroba się rozhulała i teraz nie pozwala ruszyć ani nogami, ani rękoma. – Najgorsze są noce – mówi Marlena Ptak. – Układa się mnie na wznak i tak leżę, nie mogę przewrócić się na bok ani podrapać. W dzień to jeszcze mamę poproszę albo synka. Synek ma 10 lat – to teraz moje ręce.
Do Marleny Ptak trzy razy w tygodniu przychodzi opiekunka, która ją myje. W pozostałe dni myje mama. A właściwie obmywa, bo nikt już nie ma siły, żeby Marlenę dźwignąć z łóżka do łazienki. W wannie ostatni raz była trzy lata temu.
Stwardnienie rozsiane to choroba młodych: dopada człowieka między 20. a 40. rokiem życia, czyni spustoszenie w centralnym układzie nerwowym. Nie wiadomo, skąd się bierze. Ale wiadomo, jaki ma przebieg: układ odpornościowy atakuje własne tkanki, jakby były wrogie, dochodzi do uszkodzenia osłonki ochraniającej nerwy. Organizm zaczyna zachowywać się niczym maszyna, w której ktoś usunął izolację z kabli, doprowadzając do spięć. Gdy proces odczytywania informacji wysyłanych z mózgu zostaje zakłócony, z człowiekiem zaczynają się dziać zaskakujące rzeczy.
Jacek Gaworski, mistrz Polski w szermierce, obudził się i nie czuł ciała. Szok. Przecież wieczorem kładł się z żoną do łóżka jako sprawny, wysportowany facet, a rano? Leży sparaliżowany od pasa w dół, żona w oczach mu się rozpływa, język w ustach plącze. Najpopularniejsza odmiana SM, zwana rzutowo-remisyjną, przebiega tak, że ciało, które nagle odmawia posłuszeństwa, później może wrócić do formy, zmiany się cofną. Po jakimś czasie jednak znów jest rzut choroby i tak w kółko: rzut – poprawa – rzut. Aż po którymś z kolei rzucie można się już nie podnieść.
– Miewałem po cztery rzuty z rzędu – mówi Gaworski. W końcu doszedł do takiego stanu, że tylko patrzył tępo przed siebie, żona go karmiła. Miał 37 lat i od państwa w ramach refundacji dostawał dwie sztuki pieluchomajtek dziennie. Leki mu nie przysługiwały, nie miał dość punktów.
Zresztą, nawet jeśli uda się komuś uzbierać te punkty, niekoniecznie dostanie lek od ręki. Rafał z Warszawy, specjalista w branży reklamowej, pierwsze objawy choroby miał dwa lata temu, został zakwalifikowany do terapii, a leku jak nie było, tak nie ma. Słyszy, że limity są wyczerpane. – Nie dostałem nawet obietnicy, czy lek będzie za rok, czy za trzy lata – mówi rozgoryczony. W sierpniu wysłał pismo do NFZ, zagroził, że jeśli mu nie umożliwią terapii, zaskarży ich do sądu.
Wyprzedam się i kupię
– Nastąpiło jakieś zatracenie się w ekonomii leczenia – ubolewa mecenas Bartłomiej Kuchta z Wrocławia. Prowadzi pierwszą w Polsce sprawę z powództwa chorej na SM, która domaga się, by sąd nakazał szpitalowi ją leczyć. – Proces precedensowy – mówi mecenas. Jego klientka ma 27 lat, jest specjalistką od neurologopedii. Zachorowała w wieku licealnym, ale dzięki terapii powstrzymującej postęp choroby skończyła studia, napisała dwie książki, pracowała. Już wcześniej wojowała o to, żeby państwo nie stawiało na niej krzyżyka – poszła do sądu i wywalczyła terapię interferonem. Niestety, przestał jej już pomagać, potrzebuje leku nowszej generacji.
– Mam nadzieję, że wygramy z tym zapętlonym systemem – mówi mecenas. – Oczywiście szpital wolałby, żeby moja klientka walczyła z Ministerstwem Zdrowia, z kolei ministerstwo uważa, że to spór wyłącznie pomiędzy pacjentką a szpitalem, który przecież może zabiegać o pieniądze z NFZ. A NFZ, wiadomo, zawsze twierdzi, że pieniędzy nie ma, i tak na okrągło.
– W innych krajach to naturalne, że jeśli lek starszej generacji nie daje efektu, wówczas dobiera się choremu nowszy. U nas tak się nie dzieje – mówi Magdalena Fac, sekretarz generalna Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego.
Nowszy lek to lek droższy. O ile miesięczna kuracja interferonem kosztuje 4 tys. zł, to podanie fingolimodu, o który walczy klientka mecenasa Kuchty – ok. 9 tys. Ten lek w USA stosowany jest już od ponad dwóch lat, w polskich aptekach pojawił się w ubiegłym roku, nie jest refundowany i jeszcze nie wiadomo, czy i kiedy będzie. Jeśli chory musi się nim leczyć, musi też wziąć na siebie koszty.
Jacek Gaworski już nie mógł dłużej czekać, aż państwo mu pomoże. Wyprzedali z żoną co cenniejsze rzeczy z domu. Obrączki ślubne poszły za 180 zł, co nie starcza nawet na jedną tabletkę. Jednak grosz do grosza i udało się wystartować. Jest jednym z pierwszych chorych w Polsce, którzy zaczęli brać fingolimod. – To jest ciągły wybór: czynsz czy tabletka, jedzenie czy tabletka. Ale gdyby mąż nie zaczął leczenia, już byłabym wdową – mówi Elżbieta Gaworska.
Muszą liczyć na pomoc ludzi, zbiórki, bez tego leczenie skończyłoby się po dwóch miesiącach, a tak trwa już ponad rok. Poprawiła mu się ostrość widzenia, nie siedzi w pieluszce – jak dawniej – sparaliżowany i otępiały. Potrafi przejść o lasce 100 metrów bez odpoczynku. Dla niego to jak nowe życie – po ośmiu latach od zachorowania na SM w końcu czuje, że mu się organizm zaczął odgruzowywać. Wrócił nawet do szermierki, jak ma lepszy dzień, jedzie na trening, jest wtedy w siódmym niebie. Strasznie się nakręcił, za cztery lata chce wystartować w paraolimpiadzie w Rio de Janeiro. Życie zaczęło mu się prostować, bo SM nie postępuje. A z drugiej strony – komplikować, bo rozwinął się nowotwór mnogi rdzenia. Gaworski chodzi do lekarzy, ale nikt nie chce się podjąć leczenia. Gotowość zgłasza klinika w Berlinie. Ale to znów rozbija się o pieniądze.
Lęk o lek
– Najgorsza jest niepewność, do kiedy będę miała leki i czy mi pomogą, czy zaszkodzą? – twierdzi 29-letnia Aga, która zachorowała na SM cztery lata temu. Pracuje w instytucji publicznej, odpowiada za projekty unijne. Nie widać po niej choroby, miała dość punktów i szczęścia, żeby zakwalifikować się do refundowanego programu terapeutycznego.
– Ponieważ chorym ogranicza się dostęp do leków, to SM – nie licząc wypadków – jest u nas najczęstszą przyczyną inwalidztwa wśród młodych ludzi – mówi ze smutkiem prof. Kotowicz.
Zamiast dawać leki, państwo daje renty. We Włoszech, Hiszpanii, a nawet Rosji połowa chorych na stwardnienie czuje się tak dobrze, że pracuje na pełen etat. Co dziesiąty chory przynajmniej na pół. A u nas? Brak danych.
Dzień 501-Program zwalczania nowotworów: lista koniecznych zmian jest bardzo długa
Profilaktyka onkologiczna w Polsce musi być bardziej efektywna. Należy także zwiększyć rolę lekarzy rodzinnych w zakresie opieki nad pacjentami cierpiącymi na nowotwory. To tylko niektóre zmiany, które – zdaniem specjalistów – powinny być wdrożone do kolejnej edycji Narodowego Programu Zwalczania Chorób Nowotworowych. Zgodni w tej kwestii są nie tylko onkolodzy, ale i politycy różnych opcji.
Posłowie zapoznali się 11 października ze sprawozdaniem z realizacji programu w 2011 roku. Przedstawił je wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki. Poinformował, że na realizację programu w ubiegłym roku wydano ponad 263 mln zł, w tym ponad 49 mln zł na profilaktykę.
W ramach programu wczesnego wykrywania raka piersi wykonanych zostało ponad 1,1 mln badań mammograficznych u kobiet w wieku 50-69 lat (tylko około 43% wskazanej populacji), przy czym raka piersi wykryto u 3,2 tys. pacjentek, a łagodne zmiany u ponad 300 tys. W ramach programu profilaktyki i wczesnego wykrywania raka szyjki macicy wykonano ponad 803,5 tys. badań cytologicznych u kobiet w wieku 25-59 lat (zaledwie około 24% populacji wskazanej w badaniu). Wykryto nowotwory szyjki macicy u 108 kobiet, a u kilku tysięcy stwierdzono nieprawidłowe wyniki, które mogą wskazywać na podejrzenie raka.
W 2011 r. realizowany był także program profilaktyki raka jelita grubego (wykonywanie kolonoskopii raz na 10 lat u osób powyżej 50. roku życia). Dzięki niemu Polska znacząco poprawiła wskaźniki mierzone odsetkiem pięcioletnich przeżyć: z 26% w 2003 r. do 46% – według najnowszych danych.
Po pierwsze, promować profilaktykę
Zarówno posłowie koalicji, jak i opozycji zwracali uwagę na potrzebę modyfikacji programu, wskazywali m.in., że profilaktyka jest za mało skuteczna. Wnioski o odrzucenie sprawozdania zgłosiły PiS, RP, SLD oraz SP. Sprawozdanie poparły PO i PSL.
Przypomnijmy, że 13 września br. sejmowa Komisja Zdrowia uchwaliła jednogłośnie dezyderat skierowany do ministra zdrowia w sprawie przeprowadzenia zmian w Narodowym Programie Zwalczania Chorób Nowotworowych (NPZChN), w części dotyczącej profilaktyki i środków przeznaczonych na inwestycje.
Bolesław Piecha (PiS), przewodniczący komisji, nie ukrywa: trzeba zrewidować priorytety, bo jak dotychczas, nie udało się uzyskać zamierzonych celów. I przypomina, że pierwszym spośród nich był spadek zachorowań na nowotwory – ze względów cywilizacyjnych osiągnięcie tego celu nie jest możliwe, zatem trzeba go zmienić.
– Drugim zamierzeniem było wykrywanie raka na wczesnym etapie. Doświadczenia ostatnich lat pokazują jednak, że kupowanie drogiego sprzętu, np. PET/CT, nie prowadzi do sukcesu – zaznacza Bolesław Piecha. – Naszym zdaniem nic nie zastąpi kształtowania w społeczeństwie świadomości, że najważniejsze są badania profilaktyczne. Trzeba je umiejętnie promować, co – jak dotychczas – nie bardzo się udaje.
Poseł przypomina również o szkoleniach w zakresie „czujności onkologicznej” i ocenia, że w przypadku lekarzy POZ przedsięwzięcie to wypadło anemicznie. Szkolenia powinny być kontynuowane, należy nimi jednak objąć nie tylko lekarzy, ale także inne grupy mające kontakt z pacjentem, tj. pielęgniarki i aptekarzy.
– Konieczne wydaje się również zwiększenie roli lekarzy rodzinnych w zakresie opieki nad pacjentem onkologicznym, bo na razie zrejterowali oni chyba z pola walki z nowotworami – ocenia Bolesław Piecha. – Pacjent dowiadujący się, że ma raka, nie dość, że popada w przygnębienie, to dodatkowo trafia w tryby bezdusznej machiny i bezradnie odbija się od poradni do poradni, nie mając znikąd wsparcia.
– Dajmy lekarzom POZ środki na udzielenie mu pomocy: niechże lekarz będzie przewodnikiem chorego, zadzwoni do właściwej jednostki i umówi pacjenta na konsultację, niech oszczędzi mu stresu i pomoże trafić we właściwym czasie we właściwe miejsce – przekonuje Bolesław Piecha.
Po drugie, nie marnować pieniędzy
Dr Janusz Meder, prezes Polskiej Unii Onkologii, ocenia: propozycje zmian w NPZChN przedstawione przez sejmową Komisję Zdrowia są słuszne.
– O potrzebie innego ulokowania środków na edukowanie społeczeństwa i promowanie badań profilaktycznych, tj. przekazania ich organizacjom pozarządowym, mówiliśmy w gronie ekspertów już w pierwszym roku funkcjonowania programu. Nic z tego nie wyszło. Wielka szkoda, bo skuteczność takich działań jest wysoka: same tylko kampanie PUO („Zdrowa Gmina” i „Mam Haka na Raka”) spowodowały, że w ciągu dwóch lat zgłosiło się na badania o 50 tys. kobiet więcej – przypomina dr Meder.
Onkolog nie ukrywa: w zakresie diagnostyki skryningowej, a dokładnie związanej z nią frekwencji, nie ma powodów do wielkiego zadowolenia. 25-30-procentowa zgłaszalność na badania cytologiczne i 45-50-procentowa na mammografię są wciąż dalekie od 70-80-procentowej zgłaszalności uzasadniającej skryning ekonomicznie.
Z drugiej strony kraje prowadzące od dawna badania skryningowe mają podobne doświadczenia: przez pierwsze dziesięć lat zgłaszalność pozostawiała wiele do życzenia, dlatego koncentrowano się na kształtowaniu społecznej świadomości problemu, co w końcu przynosiło efekty.
– Kolejny postulat ekspertów zasiadających w Radzie ds. Zwalczania Chorób Nowotworowych, także nie wysłuchany przez ministra zdrowia, dotyczył dopuszczenia do skryningu pielęgniarek i położnych oraz przekazania im środków, zamiast finansowania imiennych zaproszeń na badania – mówi dr Janusz Meder. – Tymczasem pieniądze zostały „utopione” w zaproszeniach, podczas gdy (w naszych przekonaniu) można z nich było zrobić znacznie lepszy użytek.
Po trzecie, szkolić i nagradzać
Prezes PUO, także zwraca także uwagę na rosnące znaczenie szkolenia lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej: – Chodzi głównie o to, aby lekarzy POZ wiedział, w jakim zakresie może pomóc pacjentowi onkologicznemu, bo nie w każdej sytuacji musi go odsyłać do specjalistycznego ośrodka – wyjaśnia dr Meder.
– Warto także rozważyć, czy nie należałoby nagradzać lekarzy POZ, którzy w swoich małych, lokalnych społecznościach potrafią stworzyć, np. wspólnie z wójtem, księdzem i aptekarzem, „sieć edukacyjną” promującą prozdrowotne zachowania oraz potrzebę badań profilaktycznych – proponuje Janusz Meder.
Wskazuje także na potrzebę zmian w zakresie wyłaniania realizatorów programów: – W naszych warunkach nie da się robić racjonalnych przetargów – poszczególne etapy przygotowań trwają zbyt długo i w efekcie okazuje się, że pieniądze muszą zostać wykorzystane w ciągu kilku zaledwie miesięcy, tj. do końca danego roku. W związku z tym proponowałem organizowanie przetargów nie co roku, ale raz na kilka lat. Okazało się, że obecne regulacje prawne nie pozwalają na takie rozwiązanie.
Rok 2015 – i co dalej?
Dr Janusz Meder przypomina, że realizowany obecnie NPZChN (na lata 2006-2015) jest programem interwencyjnym, wywalczonym po latach stagnacji w onkologii.
– Jego kolejna edycja nie może już mieć interwencyjnego charakteru, musi natomiast odpowiednio ustalić sieć onkologiczną – zaznacza specjalista. – Nie powinno w niej zabraknąć miejsca na Narodowy Instytut Raka oraz ośrodki referencyjne. Należy także odbudować najniższy szczebel referencyjności, tj. wojewódzkie poradnie onkologiczne, prowadzące diagnostykę oraz badania kontrolne po leczeniu. Ich likwidacja była wielkim błędem, ponieważ praca poradni odciążała centra onkologii – dodaje prezes PUO.
O NPZChN rozmawiano także podczas III Kongresu Onkologii Polskiej (Wrocław, 10-13 października). Uczestnicy sesji plenarnej przypominali, iż Komisja Europejska nałożyła na kraje członkowskie Unii wymóg opracowania narodowych planów onkologicznych do 2013 roku. – Mamy koniec 2012 i te prace u nas w ogóle nie nie zostały zapoczątkowane – zaznaczył prof. Jacek Jassem, prezes Polskiego Towarzystwa Onkologicznego (PTO), zwracając uwagę, że poprzedni program był tworzony 8 lat.
Agnieszka Gołąbek, rzecznik resortu zdrowia poinformowała nas, że trwają obecnie prace analityczno-przygotowawcze związane z kolejną edycją NPZChN. Ocena poszczególnych zadań w ramach programu będzie przedmiotem najbliższego, planowanego w Ministerstwie Zdrowia spotkania członków Rady ds. Zwalczania Chorób Nowotworowych oraz ekspertów, w tym przedstawicieli PTO.
Więcej: w październikowym wydaniu miesięcznika Rynek Zdrowia (nr 10/2012).
Dzień 500 – barwy jesieni….
Ranek pochmurny, ale potem było już coraz piękniej 🙂
Oto co wyrosło z delikatnych kwiatów tykwy, na pierwszym planie.
I przepiękne barwy jesieni.